Aktualności

Prezes Indykpolu: TTIP zdewastuje rynek w Europie

– Zaleje nas tania, amerykańska żywność produkowana w gorszych standardach. Polska będzie pierwszym krajem, który na tym straci – ostrzega w rozmowie z money.pl Piotr Kulikowski. Prezes Indykpolu wyjaśnia, czym różni się amerykańskie mięso od tego produkowanego w naszym kraju i dlaczego GMO nie jest najgorszą rzeczą, jakiej powinniśmy się obawiać, podpisując umowę o wolnym handlu z USA. – Przypowieść o walce Dawida z Goliatem nie ma źródeł w biznesie. Amerykanie dobrze wiedzą, że na TTIP mogą tylko zyskać. Stracimy my, Europejczycy – dodaje.

Przemysław Ciszak, money.pl: Unia Europejska negocjuje z USA dwustronną umowę handlową TTIP. To dla nas szansa czy raczej zagrożenie?

Piotr Kulikowski, prezes Indykpol: Ta umowa przyniesie zmiany w całej przestrzeni gospodarczej, ale nie tylko. TTIP będzie regulować również szereg innych aspektów życia. Amerykanie są mistrzami w sprowadzaniu każdego obszaru do funkcji finansowych, a nie misyjnych. Żeby daleko nie szukać, spójrzmy na ich podejście do medycyny. U nas jest służba zdrowia, a w USA biznes zdrowotny – już sama nazwa ukazuje różnice w podejściu. Umowa TTIP jest głębokim workiem pojęć, w którym ścierają się różne, często sprzeczne ze sobą interesy i oczekiwania.
Nie jest tajemnicą, że branża spożywcza, w tym i drobiarska, nie jest entuzjastycznie nastawiona.

Branża spożywcza jest strategiczna, ale jej rolę niestety przestaliśmy doceniać. Obawiam się, że negocjatorzy będą skłonni poświęcić interesy branży spożywczej w zamian za lepsze warunki na przykład dla motoryzacji czy nowych technologii. To poważny błąd. Kanada, będąca najbliższym sąsiadem USA, nie bez powodu zabezpieczyła swoje rolnictwo i rynek spożywczy.

Czego właściwie powinniśmy się obawiać? Zwolennicy TTIP kuszą obniżeniem stawek celnych i otwarciem nowego rynku. To duża zaleta tej umowy.

Stany Zjednoczone i Brazylia są dziś najtańszym producentem żywności. Warunki naturalne, dostępność ziemi, klimat, tania energia i gaz dają przewagę w postaci żniw dwa razy do roku. Do tego dochodzi tańsza produkcja składników paszowych, co oznacza niższe koszty „produkcji” zwierząt, a więc i ceny mięsa. Ich produkty spożywcze zdewastują rynek w Europie.

A dla Polski branża spożywcza powinna być kluczowa?

Jesteśmy w drobiu czy wołowinie krajem bardzo ekspansywnym. Rośnie nam eksport, zwłaszcza jeśli chodzi o drób. Wchodzimy na rynki: niemiecki, francuski, brytyjski. Ponad 40 proc. produkcji tego mięsa wysyłamy za granicę. Mimo że spełnia ono wszystkie najwyższe normy, jest niżej pozycjonowane niż rodzime.

Jak to? Przecież polskie mięso to za granicą bardzo mocna marka, uznawana wręcz za delikates.

To fantasmagorie. Nie ma czegoś takiego jak marka polskie mięso. Produkt lokalny w krajach o wysokich standardach produkcyjnych zawsze będzie wyżej stawiany niż importowy. Przetwórcy twierdzą, że nie mają problemu z kupnem polskiego mięsa, bo mają je za równe, a czasem i lepsze od np. niemieckiego. Problem w tym, że konsument wybierze w pierwszej kolejności produkt tańszy, a w przypadku porównywalnych cen – rodzimy.

Czy ten patriotyzm gospodarczy nie jest argumentem przeciwko krytyce TTIP? Można się spodziewać, że dla polskiego konsumenta produkt amerykański zawsze będzie gorszy?

Niestety w Polsce to tak nie zadziała. Będziemy pierwszym krajem, który na tym straci. Jest u nas wciąż duża grupa klientów, dla której liczy się przede wszystkim cena. Natomiast za granicą, dla grupy konsumentów gotowych zapłacić więcej, polski produkt będzie tak samo obcy jak amerykański.

No dobrze, ale jest też druga strona medalu. Europa ma szansę podbić rynek amerykański zdrowym, smacznym mięsem?

Szanse są marne. Nie wierzę w to, że Europa będzie mogła eksportować do Stanów Zjednoczonych istotne ilości żywności. Po pierwsze dlatego, że w Europie jest ona droższa. Po drugie: istnieje miażdżąca różnica w skali firm mięsnych np. drobiarskich europejskich i amerykańskich. Indykpol jest 20. firmą w Europie, a drugą w Polsce. Natomiast największa firma europejska jest 3-4 razy mniejsza od największej firmy amerykańskiej. Dopiero 10. amerykańska firma jest porównywalna z europejską. Tam są przedsiębiorstwa-giganty, które stać na marketing, wsparcie sprzedaży. Przypowieść o walce Dawida z Goliatem nie ma źródeł w biznesie. Amerykanie dobrze wiedzą, że na TTIP mogą tylko zyskać. Stracimy my – Europejczycy. Nie tylko w biznesie, ale również na jakości produktów, które trafią do naszych sklepów.

Entuzjaści TTIP przekonują jednak, że mimo tego w Stanach jest popyt na europejską żywność.

Jesteśmy wszyscy wrzucani do jednego koszyka. Ludzie nie chodzą głodni nie dlatego, że Francja produkuje wyjątkowe sery w ilości pół tony na producenta i doskonałe wino, które z pewnością chętnie kupią zamożni konsumenci w USA, ale dlatego, że istnieje produkcja przemysłowa wysokiej jakości produktów wytwarzanych masowo. Dlatego nawet jeśli wyślemy do USA nasze europejskie specjały, ekonomicznie przegramy z masowym, tanim produktem amerykańskim, który dostaniemy w zamian.

Ale zdrowy styl życia jest w modzie. Ludzie są w stanie zapłacić więcej za lepszej jakości produkt.

To tylko procent konsumentów. W USA stosowane są niższe standardy, które związane są również z odmienną percepcją lokalnych konsumentów. Amerykanie nie mają tak wykreowanych przez media oczekiwań, jakie są w Europie.

Jesteśmy klientami wymagającymi?

Po części na pewno. Z niektórymi oczekiwaniami europejskiego klienta mogę się zgodzić, ale są również takie, które są nie racjonalne. Ponieważ UE wymusiła na producentach stosowanie często wygórowanych norm, są one dla mnie kosztem zmniejszającym konkurencyjność w stosunku do firm z USA.

Chodzi panu o kwestię mączek mięsno-kostnych czy hormonów?

W drobiu nie stosuje się czegoś takiego jak hormony. Nie przypominam sobie takich praktyk, a pracuję w branży już od 30 lat. Również Amerykanie w wielu rozmowach zaprzeczali, by mieli to robić. Stosowane są natomiast stabilizatory wzrostu.

A to nie to samo?

To tak jakby powiedzieć, że drewno i beton to to samo, bo są materiałem budowlanym. To zupełnie coś innego. Faktem natomiast jest, że w produkcji wołowiny hormony były i do dzisiaj są stosowane w USA. To kwestia różnych standardów.

Europejskie normy dotyczą również ograniczonego stosowania antybiotyków, co w Ameryce jest dopuszczone.

Tak, choć i tam pojawiają się firmy, które decydują się na wprowadzenie wymogu niestosowania stabilizatorów w paszy. Jednak to zaledwie kilka firm. Generalnie w USA stosuje się dużo więcej antybiotyków, niż w Europie czy Polsce. Również, kiedy stado choruje, restrykcyjność w podawaniu tych środków jest u nas bardzo duża. Wbrew temu co niektórzy mówią, ich użycie w Polsce i w Europie spada.

Niektóre dane temu przeczą.

Rzeczywiście, jedna z firm często powołuje się na tabele, z których można wyczytać wzrost stosowania antybiotyków. Wytłumaczę ten pozorny wzrost matematycznie. Po aferze sprzed kilku lat, kiedy ujawniono stosowanie chińskich antybiotyków, ukrócono proceder. Dawniej było stosowanych „X” środków legalnie i „Y” nielegalnie. Kiedy dostęp do nielegalnego źródła został zmniejszony, naturalnie wzrosło użycie legalnych środków. Cały wic w tym, że ten wzrost jest wciąż mniejszy niż „X” + „Y”. I tym sposobem mamy paradoks: jedne dane mówią o wzroście, drugie o spadku stosowania antybiotyków. Mniejsze użycie antybiotyków to jednak kolejny koszt, który podnosi nasze ceny w stosunku do produktów amerykańskich. To dlatego antybiotyki i hormony w mięsie to kwestie kontrowersyjne zarówno dla branży, jak i naszych konsumentów.

Podobnie jak obawy związane z napływem żywności modyfikowanej genetycznie. Kwestia GMO dotyka bezpośrednio również pana branżę.

To dość złożona sprawa. W kontekście umowy TTIP sporo mówi się o zalaniu rynków europejskich produktami genetycznie modyfikowanymi i rozwojem upraw GMO w Europie. Nie ma jednoznacznych dowodów na to, że żywność GMO jest szkodliwa. Są jedynie obawy. Podczas gdy jesteśmy w stanie przeżyć zakaz upraw GMO w Polsce, to już zakazu stosowania soi GMO w paszach zaakceptować nie możemy.

Wciąż jednak pojawią się takie pomysły. Polska importuje blisko 2 mln ton soi rocznie, która jest podstawowym źródłem białka w paszach. W ponad 95 proc. przypadków jest to soja GMO?

Zgadza się. Gdyby Polska zdecydowała się wprowadzić taki zakaz, wówczas ukarałaby samą siebie. Bylibyśmy jedynym takim krajem w Europie! Cała ta zawierucha ze stosowaniem soi non-GMO w Polsce, to pętla śmierci na naszej szyi. To by nas całkowicie eliminowało z rynku.

Dlaczego?

Ponieważ soja nie-GMO jest o 15 proc. droższa. Mówimy tu o sytuacji, gdy mało kto ją kupuje. Gdybyśmy zaczęli ją zamawiać, cena jeszcze by skoczyła, a to odbiłoby się na cenie produktu. Nikt nie kupowałby polskiego drobiu, w sytuacji kiedy miałby do wyboru tańsze mięso np. z Niemiec.

Podobne obawy były z zakazem stosowania mączek mięsno-kostnych.

Tyle że ten zakaz od 11 lat obejmuje całą Unię Europejską, a więc wyrównuje szanse na naszym rynku. Problem wraca przy okazji umowy z USA, gdzie on nie obowiązuje. Amerykanie mączki używają powszechnie. Różnica w stosowanych normach sprawia, że amerykańskie mięso jest jeszcze tańsze w produkcji i bardziej konkurencyjne od europejskiego.

Uważa pan, że w kontekście otwarcia rynku to zbędne i szkodliwe ograniczenie?

To bardzo subiektywna opinia. Mączki mięsno-kostne były alternatywnym źródłem pełnowartościowego białka. Zniesienie tego zakazu uczyniłoby życie drobiu lepszym. Przecież kura czy indyk na wolności jedzą robaki. Z założenia żadne z nich wegetarianinem nie jest. Poza tym łatwiej byłoby zbilansować dla nich dietę, a ptaki rosłyby zdrowiej.

Ale jednym z powodów wprowadzenia zakazu był wybuch epidemii BSE czyli tzw. „choroby szalonych krów”.

Rzeczywiście zwiększona zachorowalność bydła w Wielkiej Brytanii została powiązana ze stosowaniem bydlęcych mączek. Jednak krzyżowe ich stosowanie czyli: dla drobiu – wieprzowo-wołowej, a dla krów i trzody chlewnej – drobiowej, jest bezpieczne a nawet korzystne dla zdrowia zwierząt. Nie ukrywamy, że ze względów ekonomicznych również poprawiłoby naszą pozycję. Ale to nie koniec. Między Ameryką a UE jest jeszcze inna różnica mająca wpływ na cenę. Oni uzyskują zamierzony efekt nie przez standardy sanitarne, tylko profilaktycznym zalewaniem mięsa chlorem. Żadna rzeźnia w UE takich metod stosować nie może.

Jak się domyślam, oznacza to wyższe koszty w UE.

Normy europejskie nastawione są na taką produkcję, aby metodami sanitarnymi walczyć z mikrobiologią. Mięso opłukiwane jest bieżącą wodą, aby było jak najbardziej jałowe. Potem chłodzimy je powietrzem. To naprawdę kosztowny proces. Amerykanie wychodzą z innego założenia. Zamiast walczyć z bakteriami w procesie produkcji, wybijają je na końcu – poprzez kąpiele w chlorze. Dlaczego? Bo tak jest taniej. Jak dotąd żadna rzeźnia amerykańska nie uznała za opłacalne wprowadzenie norm europejskich, aby zawalczyć o nasz rynek. Pomoże im w tym obniżenie norm dzięki umowie handlowej TTIP.

Czy macie już przygotowaną strategię, jeśli jednak UE podpisze umowę o wolnym handlu z USA?

Trudno mówić o opracowaniu skutecznej strategii, kiedy wciąż nie znamy utajnionych zapisów, które mają nas obowiązywać. To oznaczałoby działania po omacku. Pozostaje nam powalczyć o klientów w Polsce i zagranicą, którzy zechcą zapłacić za lepszy produkt, rozwijać działania marketingowe i informacyjne, ukazujące wyżej wymienione różnice. Walczymy również o rynek chiński, który jest stabilny pod względem popytu i może być rezerwuarem bezpieczeństwa dla naszych produktów.

źródło: money.pl

Dodaj komentarz